6.25.2007

Nordkapp część I - czyli droga tam gdzie jej koniec

Nordkapp - marzenia o przylądku północnym. Prawie każdy z wyprawowych rowerzystów chciałby tam być. Moja okazja zdobycia go pojawiła przy okazji wyprawy Hospitality Club do Tuntsa w północno wschodniej Finlandii. Postanowiłem że pojadę na 5 dniowy zlot klubowiczów, a potem wyruszę z Rovaniemi na północ już rowerem.




Dzień 1 - trudna decyzja… to już?

dziś w nogach : 80km

   Ciężko było rozstać się ze znajomymi na koniec spotkania w Tuntsa. Tuż potem planowałem wyruszyć z Rovaniemi zostawiając tam samochód. Przyjaciele pomogli ale pokusa zostania u nich by przeczekać niepogodę jest. Wreszcie po jednej nocy w ciepełku podejmuję decyzję: Jadę.

Tak wyglądałem na starcie :)

Pierwszy przystanek na trasie

Wyjechałem z Rovaniemi ok. 14 gdy pogoda się hmm..ustabilizowała. To znaczy że na jakiś czas przestało padać cały czas strasząc dużym wiszącym czarnym i kłębiastym. Wybieram drogę wzdłuż granicy Szwedzkiej. Spokojna i mało uczęszczana, po drodze momentami żwir co zdaje się być tu regułą 'żółtej' drogi.
Pierwsze 60 km nawet prawie nie padało, następne 20 byłem zajęty przemakaniem więc nie bardzo pamiętam.

kierunek północ

 Na szczęście los podrzucił Straszny Dwór czyli opuszczoną i w rogu zawaloną chatę gdzie można było wejść i osuszyć się. Nie zastanawiałem się długo. Postanowiłem tam rozbić wewnątrz obóz na drewnianej podłodze - tak namiot też, i tak spędzić noc.

wnętrze 'Strasznego Dworu'

to już rano - wyjazd

Zastanawiający brak komarów - może boją się duchów? Nie dowierzając odpaliłem spiralkę anty komarową, pogotowałem, pojadłem i posłuchałem skrzypień powały wraz z muzyką padającego deszczu. A byłem dokładnie tu: straszny dwór na street view

Dzień 2 - nie taki straszny dwór i komary

127km

A jednak dalszy ciąg deszczu..wprawdzie zaraz po obudzeniu nie było źle, to potem lunęło i znów na 60 kilometrze - jakaś magia czy co? Po drodze chowanie się po przystankach i pod mostami w czasie urywania się nieba.

deszczowe przystanki

Poczytałem rozkłady jazdy i lokalne ogłoszenia. Gdy dotarłem w końcu do Kitilli gdzie nieźle wszystkim zmęczony dobiłem do 80 kilometra. W końcu sklep gdzie były parówki, chlebek lapoński i banany - całkiem po fińsku. Z okazji kiepskiej pogody podjadłem na ciepło na Nestle za całe 7Eur :) od razu zrobiło się raźniej, tym bardziej że udało się przy stoliku naładować komórkę (sztuka zajmowania miejsc strategicznych obok gniazdka), zrobić lekką toaletę i napełnić bak kuchenki za 65 euro centów:> (więcej nie weszło, stwierdziłem że wożenie zapasu nie ma sensu - w końcu stacji jest tu jeszcze sporo). Jeszcze tylko szybkie postanowienie i decyzja o nie jechaniu w prawo na Sodankyla. Za to wybrałem drogę zachodnią na Norkapp przez Altę czyli obecnie w kierunku Muonio. Dwa razy wyjeżdżałem z Kitilli - z okazji zwiedzania infrastruktury przystanków, ponownie zainteresowałem się wnętrzami przytulnych kopuł (fajnie rezonują grad), no i udało się osiągnąć kurort narciarki Levi.

Levi

 Miejsce super tylko zabawnie wyglądają skutery narciarskie na asfalcie, oczywiście pustki bo nawet w najwyższych pagórkach śniegu brak. Po drodze ścigam pierwsze stada reniferów i zauważam że w miarę kilometrów drzewa jakby coraz mniejsze.

Idzie lato - migracje zwierzyny na północ

Nocleg wypadł ok 40km przed Muonio. Miejsce piękne, parking,stolik, toaleta ale mogę sobie popatrzeć na to zza komarowej siatki bo parę centymetrów ode mnie krążą chmary krwiożerczych bestii. Doceniłem zaletę namiotu 2 sekundowego: szybki wrzut bambetli i już mam z głowy bzyki. Bogactwo fauny nie sprzyja higienie - dziś idę spać bez mycia, gdyż inaczej potomni znajdą mój szkielet z gąbką w ręku. Na siatce naliczyłem 50 sztuk, siedzą i czyhają. Kolacja w namiocie, bez kuchenki z okazji stołowania się wcześniej. Zapobiegliwość godna mistrza. Tu byłem:link do komarowego noclegu na street view

Tu nie ma komarów


Dzień 3 - MacGyveryzm i magia Laponii

147km
9 h

Wstałem wcześnie, bo o ósmej ale lało prawie do 10 i nijak wyjść za namiotu. Wreszcie ok. 11 umyty i najedzony składam sobie domek. No i kiszka - pękł pałąk. Godzinka roboty MacGyverowej: rurka aluminiowa wzmocniona grubą folią alu z osłony od kuchenki, drut, taśma, klej.. Ułożyłem (przesunąłem) uszkodzoną część w miejsce nie poddane obciążeniom wiatrowym na sam spód więc powinno być ok. Namiot samo-rozkładalny ma dwa owalne pałąki krzyżujące się na dole i na stałe umieszczone w rękawach wewnętrznych - uszkodziłem go albo przy którymś składaniu albo za bardzo napinając gumę przy mocowaniu go na przyczepce. Wreszcie wyjazd.. Trochę deszczu, trochę słońca po drodze czyli przebieranie co raz wśród chmur atakujących moskitów.

krótka przerwa w deszczu

Po dotarciu do Muonio zakupy w smarku (S-Market): Kefir z aromatem jakiegoś kwiatka:) (nie rozpoznany organoleptycznie), banany, drożdżówki.

Muonio - stolica moskitów

Przed sklepem sakwiarz - Amerykanin w drodze dokładnie przeciwnej: pogadaliśmy wymieniliśmy doświadczenia z drogi i jazda dalej. Skręcam na Enontekio, po drodze miła kafejka z souvenirami gdzie dokonuje pobieżnej toalety (barykaduję się w toalecie gdzie urządzam kąpiel w umywalce i dokonuję pogromu papierowych ręczników), potem kawa, ciacho (1 Eur) i aż chce się dalej jechać.

kawa, ciacho i sucho (w środku)

 Po drodze fajny punkt widokowy z amboną grillem i widokiem na rozlewiska - szkoda że to nie pora jeszcze na obóz bo bym tam chętnie został na noc.

Ambona z widokiem

 Zobaczyłem nagle na drodze widocznej z ambony dwu rowerzystów z jakąś czerwoną flagą. Zwinąłem się szybko i po 2-3 kilometrach udało mi się dogonić dwu Szwajcarów z potężna krzyżową flagą na przyczepce. Pogadaliśmy całkiem sporo i pociągnęliśmy razem parę ładnych kilometrów.

Odcinek szwajcarski

 Po jakimś czasie zjechaliśmy na odpoczynek na parking nad jeziorem. Zobaczyłem samochód który minął mnie wcześniej - Bus z przyczepką na gdańskich numerach. Porozmawiałem z załogą budząc sensację i ściągając zapalonych rybaków znad jeziorka do robienia wspólnych zdjęć.

polarni gdańszczanie

 Szwajcarzy szybko pożegnali się i polecieli na zarezerwowany kemping w Enontekio, ja postanowiłem pojechać jeszcze kawałek dalej, więc rozstaliśmy się. Mimo 116 km już zrobionych poczułem że muszę nadrobić późniejszy wyjazd, pożegnałem się z Polakami i pojechałem. Poza tym wreszcie wyszło słońce zapowiadając mroźny wyż. Ochłodziło się wyraźnie z okazji czystego nieba - taka polarna przypadłość:) W Enontekio spotkany obok kempingu Anglik zrobił mi zdjęcie na rozdrożu w kierunku Norwegii.

Tędy na Norwegię?

Droga zupełnie jak donikąd, dookoła pustka i bagnisto z lekkimi górkami, samochodów prawie wcale.


Po drodze lokalne zagadki infrastruktury:

emmmm

Wreszcie znalazłem lekką górkę piaszczystą gdzie mogłem rozbić namiot i nieźle już zmęczony rozłożyłem obóz. Widok fajny - słońce zapowiada się już od teraz przez całą dobę. Słońce zafundowało barwny spektakl nad chmurami.

midnight sun

Tuż przed spaniem wychodząc na ostatnie potrzeby stwierdziłem na namiocie szron w pełnym słońcu (1-sza w nocy). Było zimno ale sucho i przyjemnie.



Dzień 4 : kawa+ciacho na kryzys

102 km
7h


Ponowny atak opadów od 9 rano (teorię wyżową odłożyłem na później) więc pospałem ukołysany 'słodką melodią kropelek'. Małą przerwa w deszczu pozwoliła złożyć obóz, niestety poczułem dające mi we znaki kolano niemalże od początku dnia.

zaczynają się górki



deszcz wciąż ściga

Deszcz, deszcz i pedałowanie jedną nogą (spd są genialne) i odpadająca prawa rzepka. Znów poprawiłem ustawienie supportu - jeszcze bardziej do przodu by bardziej prostować nogi. Wymyślam że śpiewanie szant pozwala mi utrzymać rytm i tempo niezbędne do pokonywania górek. Działa. Rozszerzam repertuar i powoli uczę się na pamięć jednej nagranej piosenki po fińsku. Nieźle mi chyba idzie choć ni w ząb nie wiem o czym śpiewam. Postanawiam przez całą podróż opanować wszystkie zwrotki.
Na pustkowiu można było poczuć się czasem jak na prerii.

to był obiad

W zapomnianej kawiarni-suvenirowni tradycyjny zestaw kawa + ciacho & toaleta i jedyne schronienie przed opadami. Jeszcze więcej deszczu - buty poddały się (twarde sztuki były - 3 dni moczenia) więc założyłem wełniane skarpety, bo te choć mokre to trzymają ciepło.

no to lu..

Dotarłem do granicy gdzie ani żywej duszy, tylko zapomniane kolorowe budki wśród dzikich ośnieżonych gór. Wypatrzyłem tubylkę, Laponkę sprzedającą jakieś skóry - normalnie Przystanek Alaska..
granica fińsko-norweska

Dalej przepiękny płaskowyż gdzie dogania mnie Norweg - Bob z wielkim foliowym worem owiniętym wokół sakw, parę słów i zostawia mnie szybko w tyle ale doganiam go zaraz obozującego na parkingu. Taki to samotnik ale chyba się cieszy z mojego towarzystwa.  Zdążyliśmy zamienić jeszcze parę uwag, a tu nagle z przeciwnego kierunku nadjechał  niejaki Pan Józef. Józef okazał się być oryginałem z Olecka który włóczy się już od niepamiętnych czasów tym razem wybrał los tułacza jak widać na dobre.

Józef prezentuje sprzęt

Józef i Bob

Trzeci miesiąc w drodze, na rowerze z ekwipunkiem zgoła harcerskim, ponawieszanym gdzie się da na sposób  wietnamski. Innymi słowy oryginalny starszy człowiek bez atencji dla nowoczesnych gadżetów:) Bob pojechał dalej, a ja postanowiłem rozłożyć kuchenkę i zrobić wspólny staropolski obiad - czym mobilna chata bogata.  Dwa dania i gorące napoje - pełny odlot. Z drogi pomachał nam jakiś Duńczyk, który według Bob'a od jakiegoś czasu nas gonił. Zagadani z Józefem nie zauważyliśmy czarnej chmury, więc resztki obiadu skończyliśmy chowając się pod czym się dało, ale przynajmniej skutecznie przepłukało kubki i menażki..Z braku pomieszczeń chowaliśmy się pod stół. Kurtka niebieska mokra, buty, rękawiczki, chleb też nieco rozmiękł ale co tam, ważne że nagadani. Suchość herbaty ocalona.

odjazd czyli zjazd

Kautokeino

Po pożegnaniu, pociągnąłem do Kautokeino - przepiękne miasteczko nad jeziorem i rzeką. W Remie1000 zakupiłem lokalny hit: czapa przeciw komarowa z daszkiem od słońca i wbudowaną rozkładana moskitierą a'la pszczelarz. Za Kautokeino kolejny atak deszczu z wypiętrzeniem górskim w kierunku do góry - czyli powolutku serpentynami w strugach wody. Udzielił się nastrój patriotyczny i korzystając z hymnu jako podkładu muzycznego piłowałem dalej i dalej. Śpiewam zagłuszając wypiętrzenie ciężarowego ruchu kołowego. Nagroda w postaci tęczy nad doliną złagodziła trudy podróży.

nagroda

Nocleg przed skrętem na Karasjok, do Alty jeszcze ok 100km. Samopoczucie coraz lepsze (kolano ciut lepiej), coraz lepiej się 'dostrajam' mimo niesprzyjającej pogody - chyba 'kryzys dnia czwartego' za mną. Znów przekroczyłem strefę czasową  więc kładę się nie po północy, a przed jedenastą:) co znów poprawia mi humor.


Dzień 5 słońce, deszczowe kaniony i nie ma że boli.

116km
8:20h

Obudziłem się na fajnej górce z widokiem. Dzień zapowiadał się wreszcie pogodny, trasa też na początku jak po maśle.




wodospady po drodze

Po drodze fajny wodospad i pierwsze smarowania kremem przeciwsłonecznym (wow!). Sielanka. Dalej tradycyjny deszcz.

nie jest dobrze

jest źle

Kanioning

tu zajmowałem się rozcieraniem nóg.
Rower zajmował się wyglądaniem

Dwie pary przemoczonych skarpet na sobie bo bardzo zimno. Mam odciski na stopach jak praczka i czasem staję żeby rozmasować zdrętwiałe palce.
Kombinuję, co by tu jeszcze upchać w buty. Kolano daje czadu znów. Baaardzo wolno i jedną nogą, boję się że potem będę krzywo chodził. Potem więcej deszczu i wspinaczka wzdłuż rzeki by potem wykonać szalony deszczowy zjazd wzdłuż kanionu. Krótka przerwa na roztarcie nóg na parkingu - przy okazji jacyś polscy murarze w busie podjechali. 100 pytań do..  No i dalej w dół - pięknie tylko piękniej byłoby z odrobiną słońca. Nic to, ale wiatr we włosach. Zjazd do samej Alty i parujące hamulce.

no i Alta

Drobne zakupy w centrum gdzie spotykam Bob'a szukającego nieistniejącego już schroniska. Potem uparł się że za Altą kempingu nie ma i trzeba wrócić na ten przed miastem. Po raz kolejny się żegnamy i życzymy powodzenia.  Cóż trudno:) mi kemping nie jest niezbędny więc po załatwieniu spraw w cywilizacji ruszyłem za miasto dalej na północ. Potwierdzenie otrzymałem od spotkanego Polaka z Łodzi wracającego z Norkapp'u - kemping jest 10km za miastem, no i fajno. Kemping faktycznie fajny, szczególnie  prysznic na monety z popsutym zegarem. Odparowałem się i wysaunowałem na zapas, jak dobrze - nasi tu byli i ztuningowali automat połykacz waluty.

kemping w Alcie

Znajomi Szwajcarzy też już tu są - rozbici pod płotem (znów afiszują się metrową flagą) ale dochodzi tylko donośne chrapanie. Oprócz nich dwóch innych rowerzystów, a poza tym parę przyczepek i kamperów… i pusto. Udało się podsuszyć mechanicznie kurtki i skarpety (suszarka łyka już uczciwie - a niech tam) więc wyruszę rano jak nowy.. bo dziś było trudno. Moje własne nogi nie przypominają ludzkich.

nogi kolarskie wymoczki

 Zasypiam i w dali słychać morze.


Dzień 6: pustkowie i zagadki drogi.

110km
8:26h


Z rana dziś pobudka w postaci 20 km podjazdu (a raczej najazdu z samego poziomu morza na masyw fiordu nad Altą).

Alta - panorama



tu byłem

Wyciska on soki z każdego, na poboczach pojawia się już śnieg - jest dość pochmurno ale na szczęście nie leje już tak obłędnie, tylko troszeczkę:)

w środku niczego

W górę i w dół, a potem równina i pustkowie gdzie temperatura spada poniżej zera a droga faluje na sam horyzont. Nie widać żywej duszy, czasem na skraju widoczności jakaś samotna chatka. Nie wiem jak ludzie tam dojeżdżają nie mówiąc o mieszkaniu? Kręcę filmy z zagadką dla potomnych. Jest fajnie i czuję się jakbym był na pustyni. A tu - wyprzedził mnie nagle mały pordzewiały samochód z którego wyleciał gestykulujący człowieczek i ruszył za mną w pogoń piechotą wydając nieartykułowane okrzyki zachwytu i zaskoczenia.

wehikuł szalonego Francuza

Przydał sie do zdjęcia

Z niejaką nieśmiałością zatrzymałem się i wytrzeszczyłem oczy na osobnika. Facet w podartym swetrze wyrzucając  z siebie potok słów zupełnie nie zważał na moje nieśmiałe propozycje użycia angielskiego.  Spojrzałem na rejestrację - no tak - Francuz. Dałem sobie zrobić 101 zdjęć -  to jedno moim aparatem, potem 'orewuaa:', 'Buon voyage' czy jakoś tak (się wysiliłem:>)  i jazda dalej. Śmieszny gość. Dopiero w miejscowości (he,he 3 domki i stacja Statoil) Skaidi udaje mi się dorwać sklep gdzie dopadam kawę. Drogo bo to północna Norwegia, przesiaduję w przytulnym wnętrzu bo na zewnątrz jakby zaczynało prószyć śnieżkiem. Ruszam. Znów do góry i w dół - w górę 4-5 km/h potem zaraz 50-60.





podjazdy

chyba mam dość na dziś

Docieram do Russenes Olderfjord Camping gdzie przytulam się do wolnego miejsca i idę wykończony niemalże od razu spać bo już północ. Do Norkapp'u jeszcze ok. 130 km…


Dzień 7 …i już, bestia pokonana!

137km

Uwaga spoiler: Dzień w którym dotarłem do celu - ale po kolei:

Niezmiennie każdy z rowerzystów zdobywający przylądek północny powtarza że najgorszy jest ostatni odcinek tuż przed końcem trasy E69. Jak bardzo jest to prawdziwe miałem okazję przekonać się sam. Wyruszyłem z kempingu z zamiarem dojechania jednym pociągnięciem do samego końca.

zadziwiająca zmiana krajbrazu

domki i pełna sielanka

plaże Hawajskie

 Jak na zawołanie poprawiła się pogoda, przebłyskiwało słońce i nawet w dolinach fiordów można było zauważyć kwitnące kwiaty i zieloną trawę (a spodziewałem się już  co najmniej wiecznego zmroku, lawy i trujących wyziewów jak w Mordorze pod Górą Przeznaczenia). Zburzyło to trochę dramatyzm podróży ale mimo wszystko poprawiło mi humor i utrzymało suchość moich okryć. Widoki są wspaniałe.

widoczki na przyszłość



pierwsza poważna czarna dziura



Pod częściami gór zaczynały się tunele ale ten najczarniejszy i owiany grozą wspomnień rowerzystów był cały czas przede mną.
Jako że Norkapp jest oszukanym przylądkiem i leży na wyspie więc wydłubano do niego tunel strachu który nie dość że ma prawie 7km  to jeszcze opada ok 200m poniżej poziomu morza by potem wystrzelić pionowo w górę. Wszystko w nachyleniu 9% z obu stron.

Mantra przed tunelem strachu



Tunel strachu & grozy lub inaczej Moria

Przed wjazdem pożegnałem się ze słońcem i nagrałem skrócony testament. W środku jest dość ciemno, co sprawia dziwne wrażenie po tygodniu nieustannego światła ale coś tam niby widać. Lampy jakieś górnicze wiszą - jak Moria to Moria. Dobrze że wyjąłem światła, rękawiczki i czapkę. Zmarzluchom polecam pełen zestaw zimowy. Coś tam też słychać, a są to z reguły wycia sprężarek wypompowujących nieustannie wodę i odgłosy zbliżających się pojazdów (z natężeniem małego odrzutowca). Jest mokro, skalne ściany lepią się od spalin a ścieżka rowerowa ma kilka centymetrów szerokości, zaraz obok potężnego krawężnika. W dół można łatwo przekroczyć 80km/h co powoduje że z zatrzymaniem się na mokrym w przypadku potrzeby zjechania z drogi jakiejś ciężarówce można mieć niejakie problemy. Po osiągnięciu dna horyzont znikający z tyłu nagle się zagina i mamy 3,5 km podjazdu, że niech go szlag trafi. Co też skutecznie wyhamowuje nasze samobójcze zapędy. Zjeżdżałem może 3 minuty, wjeżdżałem 30. Dramatyzm wrócił, khatarsis - pełne oczyszczenie (to w sumie jak się umyjesz po sadzy).



Tyle o tunelu.
Nikt nie wyjechał z niego takim jak wjechał..
No może trochę przesadzam:)

szcześliwie po drugiej stronie...

oto wstęp do finiszu

Kiedy wynurzyłem się osmolony i podtruty z drugiej strony, przejechałem przez bramki (dla samochodów jest opłata za tunel) zrobiłem mały odpoczynek z myciem i jedzeniem - należało się. Potem jeszcze jeden tunel - 4 kilometry ale już w porównaniu do pierwszego to luksus - prawie płaski więc radośnie nuciłem 'Czterech Pancernych'. Tuż za skrętem na Honningsvag spotkałem Niemca na poziomym rowerze - który 'na pusto' podjeżdża sobie na przylądek i z powrotem, ot tak hop-sa-sa. A rowerek ma płaski, że może trzymać się asfaltu. Myślę, jak taki sobie podjeżdża, to będzie ładnie i bez hardkorów jak mi opowiadali - o święta naiwności!

Serpentyny

i jeszcze wyżej

ommmm, ooommm

A więc pod sam Norkapp na wyspie podjeżdżałem 4 godziny, z czego większość odbywało się prowadzeniem mojego zestawu gdyż brakło mi przełożeń. Do tej wagi bagażu potrzebowałbym  z tyłu zębatki od piły tarczowej, a z przodu od zegarka. Brakło też uchwytu, i z racji kierownicy USS szedłem zgięty. Dawało to doświadczeniu nieco mistyczny posmak gdyż mogłem efektywnie umartwiać się jak mnich pątnik w drodze do klasztoru. Generalnie, co kto lubi. Po sporych poszukiwaniach znalazłem kawał kija który umieściłem w rurze kierownicy i jakoś szło, dosłownie - szło. Po pierwszej serii serpentyn runąłem w dół potem znów prowadzenie i tak przez 34 kilometry. Pewnie patrząc na wykres przewyższeń tej drogi niejeden kolaż dostałby mdłości. Same serpentyny w górę i w dół. Tendencja oczywiście do góry bo skała półwyspu leży jakieś 300m powyżej poziomu morza ale czasami wydawało się że kolejny zjazd prowadzi na sam dół. Trzeba przyznać że pięknie dookoła ale nie polecam w sezonie ruchu dziennego - jak się potem przekonałem ten odcinek najlepiej zrobić 'nocą' gdyż autokary z japońskimi turystami, kampery i przyczepy dają się ostro we znaki (gdyż to jedyna droga). Mniej więcej w okolicach północy, gdy wlokłem się wśród skał, tempem znudzonego ślimaka lub śniętej ameby zobaczyłem znak w niebiosach.

znak z niebios

A konkretnie na horyzoncie. A zaraz potem pojawiła się dająca nadzieję kopuła. Doprawdy nie wiem jak ale wciąż powoli mozolnie toczyłem się naprzód. Już całkiem sam na drodze, gdyż ruch o tej porze wygasł, osiągnąłem magiczny drogowskaz.

już ostatni horyzont

2:30 AM

A zaraz potem kolejne zaspane bramki dla kierowców i potem magiczny globus.

Sam na końcu świata

Druga trzydzieści w nocy, nirwana. Koniec. Dalej już tylko Arktyczny Ocean.

Przy globusie dostrzegłem, że ktoś do mnie macha od strony budynków i widokowego tarasu - tak to znajomi z Polski! -  przyjechali tu samochodem i zostali specjalnie dłużej aż do późnej nocy, żeby mnie powitać. Podobno Monika wypatrzyła mnie w tunelu, a mi się też wydawało że widziałem samochód na krakowskich numerach. Oczywiście nie mogli się wtedy zatrzymać.  Kibicowali mi przez moje 4 godziny wspinaczki.. znajomi -  tak po prostu czekający na tym końcu mojego świata, żeby po prostu powiedzieć 'cześć - dobrze że jesteś' - dziękuję Wam i nigdy tego nie zapomnę. Parę dni wcześniej wysłaliśmy sobie wprawdzie sms'a że być może dojadę na wieczór, może…a tu taka niespodzianka:)
Poszliśmy do wnętrza 'stacji turystycznej', porozmawialiśmy, napiliśmy się czegoś ciepłego i niedługo potem pożegnanie, wsiedli do samochodu, a ja w zacisznym miejscu rozbiłem namiot i spełniony zasnąłem niemalże wprost na rzuconych sakwach…

a to prawdziwy przylądek...
ale taki niemedialny:)

Pokaż Rovaniemi - Nordkapp na większej mapie. 
Część pierwsza ścieżka czerwona.




...koniec części I