6.30.2007

Nordkapp część II - czyli powrót niekoniecznie na wprost


Powrót z Norkapp, który ewoluował w związku z pogodą, dostępnym czasem, funduszami i zdażeniami drogi. Po tygodniu dotarłem na miejsce - drugi zaś tydzień wracałem - historia ma więc swoją kontynuację dnia ósmego.



Dzień 8 czyli magia działa, a lenistwo uszczęśliwia.

0km

  Cały dzisiejszy dzień przeznaczyłem na odpoczynek i chłonięcie ruchu turystycznego w 'centrum polarnym'. Więc wstałem bardzo późno i nieśpiesznym krokiem udałem się na zwiedzanie. W centrum jest mini muzeum zdobywców przylądka, podświetlone makiety dawnych czasów, sala kinowa gdzie wyświetlają non stop materiał na półkolistym ekranie. Bardzo miło. Do tego kawiarnia z cenami odpowiednimi: cena podstawowa*szerokość geograficzna oraz sklepik z gadżetami gdzie kupuje się odpowiednią naklejkę lub pocztówkę. Złamałem się i kupiłem:) 

Stonka turystyczna w piękny dzień

okoliczne urwiska

moje obozowisko

kamienne talerze

globus osobiście raz jeszcze

Na zewnątrz jest dróżka na samą skałę z obfotografowanym wszem i wobec globusem potem barierka i koniec drogi. Widok na półwysep prawdziwiej północny z lewej ale nie tak medialny i spektakularny bo dość płaski, obok także dziwne płaskorzeźby - talerze upamiętniające jakąś tam europejską więź. W informacji w budynku można wypożyczyć wielką księgę dla rowerzystów. Każdy kto dotarł tu o własnych siłach ma prawo się do niej wpisać. Wpisałem się i ja oraz przejrzałem sobie parę ostatnich lat i muszę powiedzieć że jesteśmy narodowo w czołówce. Pogoda zrobiła się lepsza co dawało nadzieję na 'midnight sun' z widokiem na globus - od razu zwiększyła się częstotliwość autokarowa i parking kamperowy zapełnił się bardziej. Najbardziej zabawny był widok wysiadającej stonki turystycznej w pośpiechu dopinające sweterki i potykającej się na szpilkach na żwirowej nawierzchni. Stuk-stuk do globusa, kilka fotek i biegiem do klimatyzowanego autokaru bo zimno. Gdzie tu sens? Zwiedziłem sobie dokładnie okolicę, zaplanowałem wstępnie powrotną trasę - biorąc pod uwagę dotychczasowe tempo miałem ok. 1-2 dni zapasu. Pod wieczór radosnego leniuchowania wyległem po kolacji na 'midnight sun' gdyż pogoda zapowiadała się fajna. Sporo turystów wokół globusa widać miało takie same zdanie. Podtoczyłem się z rowerem i przyczepką (względy reklamowe mojej duńskiej firmy dealerskiej:)) i powstało kilka słodkich obrazków:

Midnight sun

to była reklama

 Pochłonąłem atmosferę wśród piszczących i oblepiających globus turystów i już miałem wracać do siebie gdy podszedł do mnie człowiek całkiem niepozorny i zagadał. Okazał się to też właściciel poziomego roweru z Finlandii który właśnie dziś dotarł tu. Od razu znaleźliśmy wspólne tematy do rozmowy. 

oho, znalazłem drugi leżak!

zawijamy się

wyjazd na nocną rundę w dół

rower poznanego przyjaciela

Jak się okazało - Sampo - miał zamiar wyruszyć z powrotem jeszcze nocą aby uniknąć dużego ruchu na drodze. Proponował też kurs na Honningsvag i wzięcie promu na 'jeden przystanek' aby uniknąć niesławnego tunelu który to też dał mu się we znaki. Przystałem na tę propozycję tym bardziej że dysponował rozkładem promów i mieliśmy szansę przy pewnym 'sprężeniu się' - zdążyć

Dzień 9, a właściwie dalszy ciąg ósmego w którym dołącza kolejny uczestnik

87km
+62km promem


Spakowaliśmy rzeczy i ok. 2 nad ranem wyruszyliśmy pięknie oświetloną niskim słońcem, pustą o tej porze drogą. 


szalony zjazd w dół



kolejny spadek tuż tuż




Powrót i zjazd do Honningsvag był jednym z najwspanialszych doświadczeń rowerowych jakie miałem w życiu. Towarzystwo kolegi na poziomym spowodowało, że na zjazdach pozwalałem sobie w pełni wykorzystać grawitację. Z jednej strony pokonywał mnie mniejszym oporem powietrza, ja natomiast inercją wagową, więc coraz wyprzedzaliśmy się.  Na jednym ze zjazdów dobiłem do 84 km/h i zapaliłem szczęki hamulcowe ledwo wyhamowując się przed serpentyną. Pozostały tak lekko przetopione do końca podróży.  Przycierałem też sakwami wychylając się na zakrętach wykorzystując całą szerokość trasy. Po każdym zjeździe, wprawdzie byliśmy tak skostnieli z zimna, że szczękaliśmy zębami ale nie przeszkadzało to nam w bojowych okrzykach po fińsku, polsku, angielsku i w narzeczu niezidentyfikowanym ludzi szczęśliwych (uhaaaaa!, ihaaaaa!!) . Podjazdy szły też jakby łatwiej, zresztą sporą ich część pokonywaliśmy rozpędem. W towarzystwie ten odcinek szedł raźniej no i tendencja była raczej zjazdowa.  Widoki wyspy o poranku są nie do opisania i sfotografowania. Potem dowiedziałem się że Sampo już od koła polarnego (a jechał z Helsinek!) przestawił się na 'tryb nocny' i w ten sposób unikał ruchu na obciążonych szlakach turystycznych. A tak w ogóle to był z wykształcenia ekologiem, a z powołania tancerzem:) Sprawnie dojechaliśmy do Honningsvag dokładnie by zdążyć na prom do Havoysund na stałym lądzie nieco na zachód od głównej drogi i z drugiej strony górskich masywów. Prom w błyskawicznym tempie przyjął nas na pokład, zapłaciliśmy (wcale niemało) za jeden przystanek - co oznaczało ok 4h rejsu. 

prom połyka boczno-paszczowo

Prom ma z boku taką windę z automatycznym trapem więc nie musi specjalnie dokować i niemalże wymienia pasażerów i samochody w biegu. W środku na spoconych i brudnych kolaży czekały kryształowe żyrandole i hebanowe poręcze ale, zaraz za recepcją wprawne oko Fina dostrzegło niepozorną tabliczkę: SAUNA. Nie pytając o zdanie obsługi (była 5 rano i śnięty biletowy poszedł sobie) wpakowaliśmy się tam kierując po strzałkach. Pełen luksus i relaks, złote klamki i kryształowe kurki. Po powrocie do żywych nie żałowaliśmy ani jednej korony na bilet (czy obejmował saunę tego się nie dowiemy) i spokojnie kontemplowaliśmy mijane krajobrazy na zamkniętym wypoczynkowym pokładzie z wielkimi panoramicznymi oknami. 

rasowy Fin po saunie

Prom wypluł nas windą w Havoysund zawinął kilwaterem i poszybował kołysząc do snu burżujów, ustalonym slalomem po fiordach. My zaś trafiliśmy do lokalnego sklepu - gdzie to doznałem lekkiego szoku, bo jak na szerokość geograficzną to posiadał on dosłownie wszystko. Wkrótce obkupieni w artykuły wszelakie po tzw. śniadaniu na powietrzu i przy stołach, ruszyliśmy w drogę. 

wzorcowy sklep na końcu świata

Sampo proponował znalezienie jakiegoś miejsca gdzie można by się niezadługo zdrzemnąć gdyż jego pora snu nadchodziła. Ja w zasadzie już się na dobre obudziłem. Ruszyliśmy niewielką drogą lokalną i znów krajobrazy zawirowały szaleńczymi zjazdami i ostrymi acz konkretnymi podjazdami (wirował wtedy kwas mlekowy w udach).

Havoysund



i znów zjazdy




 Słońce zaczęło przypiekać ostro ale wiatr dalej pokazywał nam gdzie wciąż jesteśmy. Po 2-3 godzinach znaleźliśmy piękne miejsce na wzgórzu gdzie znajomy stwierdził ostatecznie że zostaje, ja natomiast chciałem odpocząć z godzinkę, zjeść coś i ruszać dalej, wypadało więc że się rozdzielimy.
Wyszedłem na szczyt wzgórza głównie po to by zrobić zdjęcie i zobaczyłem białego renifera przeskakującego strumień na dole. Wróciłem by powiedzieć o tym Sampo ale renifer tak do nas gonił, że do obozowiska doszliśmy już razem.  Renifer był młody i sprawiał wrażenie wiecznie głodnego, w każdym razie usiłował pożreć nam zawartość sakw lub w ostateczności nawet siedzisko rowerowe. 

gość niespodziewany



podaj łapę!



Renik wżera co się da

sjesta po posiłku - śpimy

Po jakimś czasie ciekawość mu przeszła i ułożył się na sjestę. 

zostawiam śpiochów i jade dalej

Cóż, więc niedługo po tym jednak pożegnaliśmy się, zostawiłem świeżo co poznanych przyjaciół śpiących zgodnie razem i ruszyłem dalej.  Droga wiła się wśród przepięknych widoków - w oddali jeszcze raz zobaczyłem z daleka nasz obóz i śpiących znajomych. 

dziwny znak, jak dla mnie dotyczy całej północy

wspiąłem się na płaskowyż

jest wysoko i nie płasko

Wkrótce skały i serpentyny zaczęły się mocno zaginać odsłaniając kolejne fragmenty poszarpanego wybrzeża. Droga coraz przechodziła w żwirową z okazji wymiany nawierzchni więc podjazdy były dość bojowe pośrod ciężkiego sprzętu, raz nawet motywacyjne gdyż gonił mnie zgrzytający wał. I znów serpentyny - teraz już jadę wybrzeżem a droga usiana jest zasuszonymi mini jeżowcami. W oddali widzę płetwy czarnych delfinów ale nie udaje mi się wydobyć na czas aparatu (baterie padły, a zapas gdzieś na dnie). 

tam gdzieś są czarne delfiny

źródła H2O

popas w pudełku widokowym

dziwna rzecz - płasko!

już nie...

Powoli rozglądam się za noclegiem i na załamaniu fiordu (lidefjord) znajduje parking z pełną infrastrukturą toaletową. Rozbijam namiot na miękkim mchu i odkrywam ścieżkę prowadzących do 3 wodospadów. Robię okoliczny trekking i wchodzę na szczyt przesmyku wyrzeźbionego na krańcu fiordu. 

miejscówka z atrakcjami

nad głową szumienie



poszedłem się wyszumieć

generator białego szumu

Potem zejście na dół kolacja, higiena i spanie wśród szumu spadającej wody.



Dzień 10 - nieznana droga alternatywna, ostatnie spotkanie i armia w natarciu

120km
8:10 h


Jako że byłem dumnym posiadaczem łazienki na dzisiejszą noc więc wstałem jak człowiek i umyłem się w ciepłej wodzie. Potem pakowanie i pożegnałem drewniane domki pod wodospadem. 

parking w dechę

i znów w drogę. Gaz do dechy!

wypatruję Sampo w lusterku

Wypatruję Sampo po drodze gdyż miał raczej szybsze tempo, być może minął mnie w nocy. Po dwudziestu kilku kilometrach droga odchodzi od morza - wjeżdżam w głąb jednego z 'suchych fiordów' i zaczyna mnie gonić burzowa chmura. W końcu zaczyna kapać więc zapobiegawczo zjeżdżam na bok w poszukiwaniu ciuchów. Nie zdążam nawet wyjąć czegokolwiek gdy nagle rozlega się pisk zmoczonych hamulców i Fin się znajduje. Okazuje się że obozował niedaleko i właśnie wstał. Więc kawałek jeszcze razem. Uciekamy razem burzy co się po części udaje dzięki stromemu zjazdowi do Odderfiord. Docieramy niedługo do rozjazdu dróg - gdzie robimy zakupy oraz wspólnie sobie ostatnie zdjęcia, gdyż odtąd jedziemy już definitywnie w inne strony. 

ostatnia fotka razem

we rule!

Ja skręcam na wschód na Leknes, żeby wjechać do północnej Finlandii od strony jeziora Inari, Sampo natomiast jedzie najkrótszą drogą na południe w kierunku domu. Po drodze otwiera się widok na morze więc jest całkiem ładnie. 

widoczki Porsangerfjorden

Jade więc od teraz sam, górki i widoki dopisują ale po kilku kilometrach pogody w końcu deszcz się wzmaga. 

w drodze do Lakselv


idą z wodą, będzie lało

Po kilkunastu kilometrach daję za wygraną i zjeżdżam na obiecujący drewniany przystanek w celu osuszenia się i upichcenia obiadku. Wyjmuję graty, strawę, odpalam kuchenkę. Przyszykowałem, jem i obserwuję szalejący żywioł. Po chwili ma mój przystanek wtacza się inny Jozef tym razem z Czech. 

Jozef z Czech




Prze sympatyczny człowiek - podróżnik który już objechał niemalże na rowerze cały świat w wariancie ultra-ekonomicznym. Jozef właśnie wracał z Kirkenes i prawdziwego przylądka (lądowego) do którego przedzierał się kilka dni przez dzikie skały (dla niewtajemniczonych okolice Gamvik). Historie opowiadał czesko-rosyjsko-angielskim dialektem, udało mi się nagrać parę minut jednej z nich, na którym też świetnie rozumiał po Polsku. Człowiek orkiestra improwizacyjna. Wymieniliśmy się kontaktami, choć mój niestety został nadpalony w dalszej części podróży i stracił czytelność,  mam nadzieję, że jeśli to czyta to przyjmie moje pozdrowienia :). Ruszyłem podbudowany dalej, znajdując parking z namiotami tipi, wyglądały bardziej nawet na użytkowe niż tylko na pokaz. 

namioty tipi

Docieram do Leknes gdzie stacja benzynowa pełni dziś rolę łazienki i aprowizacji na wieczór. Powoli za miasteczkiem szukałem miejsca na nocleg ale gęsty las nie zachęcał do wbijania się w gąszcz. Sytuację też pogorszyła tablica informująca iż za 5 km zacznie się 'Zapretnaja zona' i nawet zatrzymywanie się, nie mówiąc o obozowanie przez kolejne 20 km jest surowo zabronione. 

strach się bać, a ja chcę lulu

Wścibscy oglądacze lasu będą odstrzeleni z wyrzutni Mavericków, ci co przeżyli zostaną odstrzeleni ponownie i dla przykładu wbici na drogowe słupki. Przez następne parę kilometrów więc wypatrywałem jakiegokolwiek miejsca na spoczynek oby niekoniecznie wieczny. Na szczęście ucho pozwoliło wyłuskać wśród drzew szum wody i przebiłem się z rowerem przez las niezły kawał na skraj urwiska, bardzo miło wyglądającego zakola rzeki, gdzie mogłem osiąść. Było wprawdzie nieco mokro po deszczach, ale za to dywany jagód zrobiły miękkie podłoże na namiot. 

obóz chroniony

Pomny opowieści Alaskańskich zawiesiłem worek z żarciem na drzewie, gdyż kto wie jaki miś mógłby przychodzić tu na ryby (także moje w konserwach). Czy misie jedzą tuńczyka? Widoki na kanion i rzekę, góry w tle - pierwsza klasa miejscówka chroniona przez armię norweską. Zostało 65 km do granicznego Karasjok gdzie zobaczymy co dalej bo mam nieco czasu w zapasie - może jakaś większa rundka po Finlandii? - Norwegia nieco przytłacza cenowo. Noc spokojna, miś nie przyszedł, nikt mnie nie zastrzelił.

Dzień 11 - M*A*S*H & Paljon kiitoksia!

129km
8:30h

'Wojennaja zona' dziś do przeskoczenia więc zbieram się chyżo. 

widok na zakazaną rzekę

Okazało się że nie wolno dotykać przez 20 km wielkich radarów bronionych przez stójkowego w budce i zasieki. Radary są wysoko i nie chce mi się rwać portek. Ładną mają jednostkę oraz połacie dziewiczych terenów ale ograniczyłem się do zwiedzenia otwartego muzeum szpitala polowego gdzie wstęp był już dozwolony z parkingu zaraz za zakazaną strefą. Klimat szpitala jako żywo przypominał serial M*A*S*H. 

to była ciężarówka

zrobi się szlif i na aukcję

małpi most

W chaszczach są pozostałości szpitalnych łóżek i instrumentów, walają się wraki ciężarówek i ambulansów. Jedynym przewodnikiem są podrdzewiałe już tabliczki z opisami (także po angielsku!) oraz wąziutka 'ścieżka dydaktyczna'. Tempo zwiedzania podkręcają komary, więc nie ma przestojów wśród odwiedzających.  Mają fajny, już współczesny wiszący na stalowych linach most, bo cały szpital mieścił się na odciętej z rzeki zalesionej wyspie. Po wypoczynie i strawie ponownie do boju i na koń. 

wypoczyn

Mijają kolejne kilometry i po raz kolejny przecinam rzekę

zostawiam góry za sobą



Łodzie z Karasjok

... i w ten sposób znajduję się już w Finlandii gdzie zaraz wstępuję do gospody-sklepiku na małe co nieco. Obsługa okazała się pomocna i w kwestii widoków poleciła mi wąziutką dróżkę wzdłuż rzeki na Utsjokki równoległa do E6 ale po Fińskiej stronie - ma być dziko, fajnie i z widokami. 'Paljon kiitoksia!'*. 

wkraczam w strefę osiłków z maczugami




Dopijam fińskie piwko Lapin Kulta i ruszam znów na północ na większą pętelkę przed ostatecznym powrotem. Pogoda i wieczór są po mojej stronie - mniej więcej w połowie trasy znajduję fajne miejsce. 

mój obóz nad rzeką

Malownicza droga na Utsjoki

Na razie rzeka malowniczo wiję się wraz z drogą, obserwuję rybaków z żerdziami pracujących jak w XIX wieku i bogactwo skrzecząco-latającej fauny. Ośnieżonych szczytów na razie brak. Zasypiam przy akompaniamencie falujących trzcin. 

* thank you very much!

Dzień 12 koniec pętelki, pokusy i kryzys

95km
7:30 h

Dziś zostało mi 60 km trasy do Utsjokki. Wreszcie zobaczyłem wspomniane widoki na góry,chmury i pagóry. 

cała naprzód



obiecane krajobrazy

jeszcze raz śnieg

góra gdzieś w Norwegii

zjazd wzdłuż rzeki do Utsjoki

Całkiem niczego sobie - pogoda (sucho acz pochmurno) i humor dopisywały. Na parę zdjęć wyszło nawet słoneczko - potem zima w lecie zaatakowała. W Utsjokki znajduje się: most,stacja Shell'a, K-sklep i niezidentyfikowany obiekt uwieczniony na zdjęciach. 

zagadki lapońskiego

Odrzuciłem pokusę udania się do Kirkeness ale kiedyś i tam się wybiorę. Skręcam więc na południe i wracam na koło podbiegunowe. Przed wyjazdem z metropolii wrzucam w siebie część zawartości koszyka supermarketowego plus dopalacz w postaci kawy i ruszam dalej, ciężko coś idzie z powodu wiatru. Mijam i często przecinam trasy zimowe dla skuterów - dość fajnie oznakowane z mapami i specjalnymi znakami dla dominującego sposobu komunikacji przez większość roku.

Brama wjazdowa na autostradę śnieżnych skuterów

Z atrakcji przydrożnych kolejne zagadki nazewnictwa w języku Saamów  oraz specjalność fińska - samoobsługowa myjnia w lesie - wrzuć pan Euraka i skorzystaj z ciurkającego węża - gąbka i wiaderko do dyspozycji. 

kolejne zagadki lingwistyczne

myjnia 'zrób to sam'

Trochę się przeciera ale kryzys i niż barometryczny mnie w końcu dopada i zjeżdżam na wcześniejszy nocleg. Nocuję w jakimś rezerwacie ale ani żywej duszy do egzekwowania czy tam rezerwowania więc w sumie żadna to różnica. Dziś bez widoków zza siatki namiotu, trudno.

Dzień 13 w którym wyraźniej już wracam

122km
8:10h

Wstaję sobie i opuszczam rezerwatowe jeziorko. W Kamaren po drodze nie ma zbyt wiele - tylko obowiązkowy zestaw K+C w jakimś smarku z barkiem. Po drodze kolejna pokusa w postaci drogowskazu na Murmańsk. 

pokusy skrzyżowań

Rublej niet i chyba nie mam wizy, a więc dalej. Mijam kilku Niemców pewnie ciągną na Nordkapp, raczej nie na Sowiecki Związek. Całkiem obładowani. Po drodze zaliczam jezioro i miasteczko Inari.  Przy tym wietrze jest to małe morze choć bogactwo zatoczek i wysepek powoduje że nie wydaje się tak ogromne. 

jezioro Inari

znów jezioro i szalony wiatr

Niestety płasko i nie można mu się bardziej przyjrzeć.  Kupuję ciekawy chleb - placek z wkładką - coś w rodzaju ostro przyprawionego sera na zawiniętym placuszku. Całkiem dobre - tak samo jak browar Baltika zza sąsiedniej granicy.

zestaw kolacyjny

kolacjowicz w pidżamie:>

Nocleg pomiędzy Inari a Ivalo. Jest stolik i toaleta więc to co warto upolować na nocny pobyt. Natykam się na pomnik żołnierzy radzieckich, hmmm. 

'zwiezda'

Chłodno i wyraźnie ciemniej w nocy.

Dzień 14 :  płaskie krajobrazy pojezierza i premia górska

143km
8:30h


Dziś zupełnie zwyczajny przejazd dość monotonnym krajobrazem ożywianym tylko gdzieniegdzie przez otwierające się widoki na jeziorka. 

jazda po groblach

Sytuację dość wyraźnie uratowało ciekawe muzeum do którego trafiłem w celu obejrzenia widoczku. 
A było to tak: Z drogi zauważyłem znak o prywatnym muzeum z widokiem na jezioro Inari oraz inne atrakcje w cenie niedużej. Myślę fajnie, bo znów chciało mi się kawy (ach te fińskie nałogi). Skręcam i wita mnie miły znak:

20% podjazdu, bez przyczep!..OK :)

Cóż robić - zrzuciłem przyczepę jako przykładny obywatel - w krzaki (z karteczką "I'll be back soon :)") i na pusto mozolnie zacząłem zdobywać moje pierwsze w życiu 20% podjazdu. Serpentyny takie że asfalt spływał budowniczym i było falowato. 

teraz w dół!

Dojechałem zupełnie bez płynów w organizmie choć to tylko  3 km.  Na tej górze nagle wyrastającej wśród pojezierza całkiem ciekawe muzeum sprzętu, chatek oraz rakiety co kiedyś z Rosji im przyleciała. Fajni właściciele oraz widok na jezioro - sporo tam zostałem oglądając wystawę fotografii i korzystając z miękkich kanap mini barku.

wnętrze chaty Saamów

wreszcie widok na Inari Jarvi

Ruska rakieta w odwiedzinach w Finlandii

osprzęt pionierów





Potem jeszcze piorunujący zjazd na dół, podłączenie składu i na szlak. O szlag, jak ciężko… Przed wieczorem  spektakl chmur…

Formacje chmur nie wróżą nic dobrego

idzie zasłona nocna

Nocleg tuż przed deszczem nad jeziorem ze sporą tamą, 50 km do Sodankyla. Jechałem do niego sporo bo nijak nie było gdzie stanąć - wszędzie głazy lub podmokły las.

Dzień 15 : ostatni - z uśmiechem i prztyczkiem od losu

197,3 km
10:30h

Z rana w Sodankyla napadam najbardziej wysuniętego na północ Lidla co nie omieszkam uwiecznić. 

LIDL północny (naj) bardziej

Po drodze jadę po awaryjnym lotnisku wojskowym - jest szeroko i mają karłowate znaki drogowe. 

odchodzę na drugi krąg!




Pogoda psuję się na potęgę - dziś ani chwili słońca i bardzo zimno. Połykam kilometry dość szybko i wiem że dziś będzie ich dużo.  Rozgrzewa mnie i podtrzymuje na duchu natomiast spotkany Fin który swoją podróż odbywa piechotą od  Helsinek do samych granic na północy gdzie trzy dni temu byłem. 

Fin w drepcedesie, pełen respekt. 

Po drodze dane mi było spotkać naprawdę niezwykłych ludzi. Podróż kończy się, wiem że dziś dojadę do celu. Bardzo powoli wjeżdżam w znajome tereny Rovaniemi i potem do miasta zamykając swoją dwu tygodniową pętlę. Wzruszenie miesza się ze zmęczeniem. 

197,3km - dobranoc Państwu, wysiadam

Pakowanie przed burzą..

  To już koniec rowerowej podróży.  Veni, vidi, vici…



Epilog 

Znalazłem samochód dokładnie tam gdzie go zostawiłem, wprawdzie dla zmyły obudowano parking płotkiem. Nie dam się jednak zwieść. Mimo że jest środek nocy - zbiera się na porządną burzę więc szybko załadowuję ekwipunek i staram się wyjechać na jakiś nocleg za miasto.
Samochód robi mi jednak numer i nie chce zapalić. Rozrusznik kręci równo ale ani śladu ochoty do pracy. Gorączkowo szukam usterki - ale to efekt 2 tygodni stania na deszczu - stare fordy nie lubią wilgoci i przestojów. Niemalże ostatkiem akumulatora po godzinie katowania i czyszczenia świec odpalam Fiestolota i wyjeżdżam - deszcz zacina, grad i zimno szroni szyby. A już myślałem, że będę musiał go tu zostawić - pieniędzy mam na dojazd do Danii ale nie na 1500 km holowania czy tutejsze naprawy.  Przejeżdżam absolutne minimum do podładowania akumulatora, znajduję parking i rzucam się spać wprost na przednich siedzeniach. Deszcz bębni po dachu a ja śpię zbierając siły do powrotu do domu - ale to już inna - nie rowerowa opowieść.

...koniec części drugiej i ostatniej.



Pokaż Nordkapp - Rovaniemi na większej mapie. 
Część druga ścieżka zielona.