9.10.2011

Karlskrona Bike Maraton

Z forum.poziome.pl nadeszła inspiracja w rodzaju masowej imprezy w pobliskiej Szwecji. Jako że niemalże spod domu mam pociąg do Karlskrony postanowiłem spróbować swoich sił w pierwszym tego typu dla mnie wydarzeniu.
Strona organizatora maratonu



Na szczęście organizatorzy nie robili problemu z dojazdem osobno nie skorelowanym z rejsem promowym - poprzez Polskę ani by mi nie było taniej ani też bliżej.
Jako że miałem tylko jako alternatywę wstawanie o 4 rano i dotarcie na start tuż przed samym startem właśnie postanowiłem porządnie się wyspać i udać się do Karlskrony już w piątek zaraz po pracy.

Trochę problemów miałem z rozsądnym noclegiem (cena, miejsca) na szczęście w niedalekim Gullberna Park na przedmieściach i cena i warunki były bardzo korzystne. Klucz został dla mnie zostawiony w specjalnej skrytce na kod - cały hostel czyściutki i wszystko samoobsługowe - nawet w pokoju znalazłem odpowiednią kopertę z wydaną już zapobiegawczo resztą (!) do której przy wyjściu z rana miałem wrzucić klucz i opłatę, a to z kolei do specjalnej skrzynki.

W Szwecji infrastruktura rowerowa jest conajmniej dziwna - innymi słowy bez porządnej mapy można zgubić się w plątaninie ścieżek które nie zawsze podążają wzdłuż interesujących nas dróg. Często też aby nie zabłądzić musiałem jechać na zakazie poruszania się rowerów:( Przykładowo aby wieczorem wziąść pieniądze z najbliższego bankomatu w centrum handlowym musiałem złamać ich chyba ze trzy, przejechać wpoprzek dwu żwirowano-trawiastych klombów i skręcać w prawo na światłach nie widząc sygnalizatora - bo dla małej uliczki z której wyjeżdżałem na skrzyżowanie po prostu go nie było. Niebiesko-żółci wikingowie - na korepetycje rowerowe za most!

Rano dojechałem ze sporym zapasem czasu na miejsce startu jako.. totalnie pierwsza osoba:>

Powoli zaczęła zjeżdżać się szwedzka część obsługi sportowego kompleksu zapraszając mnie dośrodka budynku na kawę.
Wkrótce zobaczyłem wjeżdżający peleton prawie 300 rowerów i mogłem dopełnić formalności związanych z numerem startowym, naklejkami do pomiaru czasu itp..


W związku z tym że wybrałem dwie długie trasy: 195km +135km startowałem w jednej z pierwszych grup. Powli wytoczyłem się na start czyniąc niemałe poruszenie wśród zawodników i uruchamiając wiele migawek aparatów:).

Muszę przyznać że tempo po starcie zaskoczyło mnie dość poważnie, moje przygotowanie było z uwagi na pracę oraz ostatnie przygotowania z nowym "kufrem" delikatnie mówiąc kiepskie:) Po jakiś 10 km ostatni zawodnicy z mojej grupy zaczeli znikać za horyzontem i zostałem doganiany przez tych co startowali po mnie. Po pierwszych 20km dość falującego wyjazdu na szwedzką wyżynę z poziomu morza moje łydki zastrajkowały bolesnymi skurczami i wiedziałem że tempo 30-34km/h mam zdecydowanie z głowy.
Pierwszy bufet  w "Eringsboda" to chwila wahania czy przypadkiem nie zrezygnować z dłuższej rundy. Po szybkim posiłku zdecydowałem się jednak kontynuować moją już raczej samotną wyprawę:>
Na następnej stacji "Bro" dogoniłem jednak Mikołaja na całkiem górskim rowerku i dalej pociągneliśmy już razem.
Zrobiło się bardziej górzysto i na kilku podjazdach ledwo starczało nam przełożeń. W "Broakulla" na 120 kilometrze powitał nas krupnik i miły szum strumienia obok. Mikołaj stwierdził że dociągnie tylko do "Nybro" z powodu poważnych problemów z biodrem. Ja postanowiłem jechać dalej i w "Nybro" po 150km został kontaktując się z załogą "busa zbieracza". Miałem w perspektywie ponad 40km i niecałe dwie godziny żeby nie zostać "zwiniętym" po drodze. Wspomagany hipotezą greckiego filozofa Zenona (tę o wyścigu zająca z żółwiem) tu w relacji bus "zbieracz" i ja - założyłem że dojadę wcześniej. I rzeczywiście wparowałem na metę rzutem na taśmę tuż przed godziną dwudziestą i zapadnięciem zmroku.


Raczej nie udało by mi się zwiedzić już Kalmar - poprzestałem więc na lokalnym browarze i własnych zapasach żywieniowych (nasz bufet też już zamknęli). Dostałem pokój z jednym z nielicznych w wyścigu Szwedów i szybko zawinąłem się spać.

Ranek powiatał nas, a jakże, szwedzkim stołem śniadaniowym , oraz drobną ulewą przed samym startem.

Poudzielawszy się medialnie i wartszatowo na placu startowym ruszyliśmy na rundę drugą.

Szybko okazało się że czeka nas powrót pod porywisty wiatr i po drodze możemy liczyć na parę shower'ków.
W tej rundzie mi natomiast dał popalić gruby ziarnisty asfalt który wyraźnie spowalniał mnie pospołu z wiatrem. Po wykonaniu honorowego objazdu długiej trasy (+40km dodatkowej rundy w stosunku do trasy krótszej) dotarłem na ostatni bufet w "Fabbemala" gdzie część zawodników w większości małej trasy miała niejakie problemy z "powstaniem z martwych". W związku z wiatrem organizatorzy przenieśli pomiar czasu na 120 kilometr, meta "honorowa" natomiast znajdowała się już w samym mieście. Po radosnym dowleczeniu się na miejsce (oznaczenia w mieście nie były za dobre) odebrałem gratulacje, medal i sesję foto.



Dowiedziałem się jak dostać się do stacji kolejowej i ruszyłem czym prędzej dalej aby złapać pociąg do domu.
Udało się złapać ten na tyle wczesny, że mogłem być o rozsądnej porze już u siebie - moja kostka niestety nie podzieliła mojego entuzjazmu i radośnie spuchła więc następnego dnia do pracy nie poszedłem.
Cóż nikt nie powiedział że medale przychodzą łatwo:)

Relacja filmowa z maratonu